Relacja z 10. urodzin Lord of the Lost

English version >>HERE<<

Kiedy nie wiadomo jak zacząć, warto spróbować zacząć od końca. Zacznijmy więc tę relację od momentu, gdy po koncercie 8.12.2019 wychodziłyśmy z hali. Na zewnątrz była chłodna, grudniowa noc, a deszcz lał strumieniami. Mimo to, z szerokimi uśmiechami i śpiewając „We need some wind to blow the clouds away, we need a sun to dry the rain” wybiegłyśmy na zewnątrz. Nasz cudownie dobry humor miał jedną konkretną przyczynę – trzy wspaniałe koncertowe wieczory spędzone z  Lord of the Lost.

Zaplanowany początkowo na dwa koncerty jubileusz zespołu szybko rozrósł się do aż czterodniowego świętowania. 10-lecie LOTL przyciągnęło do Hamburga fanów z całego świata, a i naszej delegacji nie mogło tam w żadnym razie zabraknąć.  Tym bardziej, że zespół zaplanował na ten wyjątkowy czas masę niespodzianek. Pierwszą było odtworzenie… pierwszego w ich historii koncertu. W tym samym składzie, z tą samą setlistą – ba, nawet w takich samych, czy wręcz tych samych outfitach.  Na uznanie fanów nie trzeba było długo czekać – kiedy tylko Chris Harms pojawił się na scenie – wystylizowany na swoją wersję sprzed 10 lat – zgromadzony w Markthalle tłum nagrodził muzyków długimi brawami. Zdecydowanie miło było zobaczyć, że dawni członkowie zespołu – Any, Sebsta i Sensai również są w świetnej formie. Pół godziny z „LORD 2009” minęło szybko, a wkrótce sceną zawładnął energiczny Empire of Giants, występujący u boku Lord of The Lost po raz pierwszy. Jakkolwiek widownia nie potrzebowała już rozgrzewania,  tak ich koncert był zdecydowanie pozytywnym akcentem.

Lord of The Lost – już w pełnej krasie – grali tego wieczoru „Koncert życzeń” – setlistę tworzyły piosenki, które w ankiecie na ich facebookowym fp zdobyły najwyższe noty. Co ciekawe – były grane dokładnie w kolejności zdobytych punktów, co chwilami było naprawdę zabawne – np. „Credo” jako trzeci utwór wieczoru („udawajmy wszyscy, że to ostatnia piosenka” – widownia wczuła się na tyle, że po niej wołano o bisy ;). Dodatkowo zespół dorzucił parę kawałków na których zagraniu im samym zależało – przepiękne „Lament for the Condemned” jako pierwszy utwór, czy zwariowaną „Trismę”, która została zagrana na żywo po raz pierwszy – i której wyskandowanie było dla Chrisa niemałym wyzwaniem. Na szczęście, po tym kawałku zostało już tylko finalne „Drag Me to Hell”, które zebrało najwięcej głosów i pierwszy wieczór świętowania dobiegł końca.

W sobotę hala wypełniła się równie szczelnie, a po jak zawsze niezawodnym koncercie Unzucht (od tego wieczoru znanych jako Unsucked 😉 zaczął się prawdziwy korowód gości specjalnych i niespodzianek. Hostem wieczoru był Dr Mark Benecke, który przyniósł prezenty dla zespołu i publiczności (pełen zestaw akcesoriów do robienia tatuażu? Checked! Konfetti? Checked! Poranna pizza z koczującymi pod halą fanami? Checked!) a pierwszym z gości zaproszonych do zagrania wraz z zespołem był znany z Eisbrecher i Darkhaus Rupert Keplinger, który zaprezentował się w utworach „Kill It with Fire” oraz „Six Feet Underground” jako dodatkowy gitarzysta. W roli gościnnych wokalistów zaprezentowali się kolejno także Matteo VDiva Fabbiani, Scarlet Dorn, Eric Fish, Dero Goi (premierowe wykonania kawałków „Abracadabra” oraz OOMPH!owego „Europa”), wprowadzony na scenę na smyczy Joachim Witt oraz Faderhead, który uświetnił cover BSB „Everybody”. Nie zabrakło także dawnego perkusisty Disco, który na kilka chwil ponownie zasiadł za garami Lord of the Lost.

Relacjonując te wydarzenia nie sposób nie wspomnieć o jak zawsze świetnym nagłośnieniu, oraz oprawie świetlnej koncertu – od zawsze zespół współpracuje z fachowcami z najwyższej półki, którzy na stałe są częścią tej koncertowej machiny.

Nie inaczej było trzeciego dnia, gdy po zmianie miejscówki zasiedliśmy w murach Friedrich Ebert Halle, gdzie odbyły się koncerty LOTL Ensemble. Jako rozgrzewacz wystąpił duet Florian Grey i Matteo VDiva Fabbiani (plus muzycy z ich macierzystych zespołów), którzy z tej okazji wystąpili jako Grey Boulevard. Prosimy o takie niespodzianki częściej! 🙂 Ten rozgrzewkowy koncert minął w mgnieniu oka i trochę żal było chłopaków wypuszczać za sceny, na szczęście nie musieliśmy długo czekać na dalsze atrakcje wieczoru. Muzycy w wersji wieczorowej szybko porwali nas w nastrojowy i magiczny świat – niby w większości tych samych kawałków, ale jakże innych. Ta odsłona – zaaranżowana na instrumenty takie jak wiolonczela, skrzypce czy gitary akustyczne doskonale udowadnia, że repertuar grupy  to muzyka, która broni się nie tylko w wersji rockowo-metalowej, ale również w takim wydaniu.  Na zakończenie koniecznie musimy dodać, że tym, co zdecydowanie wyróżnia LOTL z tłumu innych zespołów jest to, że przez niemal osiem lat, które minęły od naszej pierwszej wizyty na ich koncercie nigdy nie mieliśmy ochoty zakrzyknąć „ale to już było!” – każda płyta, każda trasa przynosiła coś nowego, widać, jak zespół rozwijał się z biegiem lat – zarówno muzycznie jak i scenicznie, każdy występ był niepowtarzalnym wydarzeniem. I tego życzymy sobie i zespołowi na kolejne lata.

Forevermore – we’re in this together!

Dziękujemy Marcie za zdjęcia 🙂